Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

nieuniknionego zrządzenia losu. Spojrzała wdół na Lingarda. Stał z gołą głową, oparłszy rękę o bok statku, i wydawał się głęboko zamyślonym.
— Dlatego, że pan ma jeszcze coś nam powiedzieć — poddała łagodnie.
— Tak — rzekł pocichu, nie poruszając się wcale.
— Może pan wejdzie na pokład i zaczeka? — zapytała.
— Jakto! Ja? — Podniósł głowę tak szybko, że się przelękła. — Nie mam mu nic do powiedzenia, i noga moja nie postanie nigdy na pokładzie tego statku. Powiedziano mi, abym poszedł precz. To dosyć.
— Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy go traktują z szacunkiem — rzekła po krótkiej chwili — a pan —
— Kim on jest? — spytał Lingard poprostu.
Wydało jej się, że te trzy słowa rozwiały jej przeszłość w powietrzu — jak dym. Obdarły całą ludzką masę z wszelakiego znaczenia. Uczuła, ze zdumieniem że tego wieczoru, na tem miejscu nie mogła znaleźć właściwej odpowiedzi na to badawcze i naiwne pytanie.
— Nie żądałem od was wiele — zaczął znów Lingard. — Prawda? Tylko żebyście wszyscy przenieśli się na mój bryg — na pięć dni. To wszystko... Czy wyglądam jak kłamca? Są rzeczy, których nie mogłem powiedzieć! Nie mogłem wyjaśnić — nie mogłem — ani jemu — ani nikomu innemu — żadnemu człowiekowi na świecie —
Głos jego opadł.
— Nawet samemu sobie — zakończył jak we śnie.
— Tak długo nikt nas tu nie niepokoił — zaczęła pani Travers trochę niepewnie — że teraz bardzo trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo. Przez cały czas