dżentelmena. Tak, tak! Otóż to właśnie. A jednak wiem, czem są dżentelmeni. Żyłem całe lata w ich towarzystwie. Przyjaźniłem się z nimi — a jakże — na polach złotodajnych, a także gdzieindziej, wśród okoliczności, kiedy człowiek musi pokazać swoją podszewkę. Niektórzy z nich po dziś dzień pisują do mnie z kraju, ponieważ — ale mniejsza o to! I wiem, jakby się dżentelmen zachował, oho! Czy nie potraktowałby obcego jak uczciwego człowieka? Czy nie pamiętałby, że żaden człowiek nie jest kłamcą, póki mu się tego nie dowiedzie? Czy nie dotrzymałby raz danego słowa? No więc ja to właśnie uczynię. Póki ja żyję, włos pani z głowy nie spadnie.
Odzyskała już poniekąd panowanie nad sobą, ale przy tych słowach objęło ją nagle to chwiejne poczucie zupełnej niepewności, jakiego się doznaje podczas trzęsienia ziemi przy pierwszych wstrząsach. Potem wszystkie jej uczucia zastygły w oczekiwaniu. Milczała. Lingard myślał, że mu nie dowierza.
— No — jak pani sądzi — co mnie tu przywiodło — abym — abym — tak mówił do pani? Otóż — Hassim, a właściwie radża Tulla — pytał mnie dziś popołudniu: „Co ty teraz zrobisz z tymi twoimi przyjaciółmi?“ On prawdopodobnie dotychczas myśli, że to ja sprowadziłem was tutaj z jakiegoś powodu. Nie można nigdy przewidzieć, co za fałszywe pojęcia wylęgną się w ich tępych głowach. Człowiek gotów jest kląć ze złości. — I zaklął istotnie. — Z przyjaciółmi! Czy jesteście nimi naprawdę? I jak dalece? Niech pani powie — jak dalece? Nie więcej niż ja jestem waszym przyjacielem. Czy ktokolwiek z was — jaśnie państwa — naraziłby się w kraju na ostateczną ruinę, aby ocalić od utonięcia załogę rybackiego żaglowca?
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/189
Ta strona została skorygowana.