Odepchnął się od boku jachtu i znikł jej z oczu. Szmer wody ustał.
Odeszła od poręczy. Lampa i luki świetlne jaśniały słabo wzdłuż czarnej przestrzeni pomostów. Ten wieczór podobny był do poprzedniego — do wszystkich poprzednich.
— Czy to wszystko, co słyszałam, jest prawdopodobne? — zapytała siebie. — Nie, ale jest prawdziwe.
Usiadła na leżaku, aby zebrać myśli i przekonała się, że jest zdolna tylko do rozpamiętywań. Nagle zerwała się. Była pewna, że ktoś okrzyknął jacht z cicha. Czy to ten człowiek? Wytężyła słuch przez chwilę; nie usłyszała nic i zła była na siebie, że ją ten głos prześladuje.
— Powiedział, że może mi ufać. Ale jakie niebezpieczeństwo nam grozi? I co to jest — niebezpieczeństwo? — rozmyślała.
Od przodu zbliżały się kroki. Postać wartownika mignęła niejasno na schodni. Znikł, pogwizdując zcicha. W łodzi rozległ się głuchy stukot, potem plusk wioseł dał się słyszeć. Noc pochłonęła te lekkie hałasy. Pani Travers usiadła znów i poczuła, że jest znacznie spokojniejsza.
Umiała myśleć samodzielnie i miała po temu odwagę. Aż do powrotu męża nie mogła rozpocząć żadnej akcji. Najsilniejszem jej wrażeniem nie były przestrogi Lingarda. Ale ten człowiek otworzył przed nią najskrytsze swe wnętrze, nie osłonięte żadnemi wybiegami. Widziała jak na dłoni jego pragnienia, jego wahania, uczucia, wątpliwości, jego gwałtowność, jego szaleństwo; wszystko to składało się na indywidualność rządzącą się własnemi prawami, ale nie mającą w sobie nic niskiego. Pani Travers za wiele miała
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/191
Ta strona została skorygowana.