szej przedniej rei, palące się płomieniem silnym i równym wśród gwiezdnego pyłu, wiszącego nad wybrzeżem. Rozległo się mocne stuknięcie, jakby łódka uderzyła naoślep o trap. Wrócili! Wstała z leżaka w nagłem, wielkiem wzburzeniu. Co ma powiedzieć? Co przemilczeć? Jak zacząć? I poco wogóle mówić? To byłby zupełny absurd, tak jakby mówiła poważnie o tem, co jej się śniło. Nie zdobędzie się na to! W jednej chwili ogarnęło ją prawie szaleństwo. Usłyszała, że ktoś wbiega po trapie. Chcąc zyskać na czasie, podeszła szybko do tylnej burty. Światło na brygu paliło się na wprost niej bez drgnięcia, olbrzymie na tle słońc rozsianych w ogromie nocy.
Utkwiła w niem oczy. Pomyślała: „Nie powiem nic. To niemożliwe. Nie! Powiem mu wszystko!“ Spodziewała się każdej chwili, że posłyszy głos męża i to oczekiwanie było nie do zniesienia, ponieważ czuła, że musi się zdecydować. Na pomoście ktoś paplał podnieconym głosem. Pragnęła całem sercem, aby d’Alcacer odezwał się pierwszy i odwlókł temsamem chwilę decydującą. Jakiś głos zapytał szorstko: „Co takiego?“ I wśród swej rozterki pani Travers poznała głos Cartera, gdyż ten młody człowiek — innego pokroju niż reszta załogi — zwrócił był na siebie jej uwagę. Wkońcu przyszło jej na myśl, że możnaby powiedzieć wszystko w sposób żartobliwy, albo — czemu nie udać strachu? W tej samej chwili światło u rei na brygu, na które patrzyła, drgnęło wyraźnie; oniemiała na ten widok, jak gdyby firmament się zatrząsł. Z ustami otwartemi do krzyku patrzyła jak opadło o kilka stóp, zamigotało i zgasło. Wszelkie niezdecydowanie opuściło panią Travers. Pierwsza oznaka niebezpieczeństwa przejęła ją dreszczem zupełnie nowego wzruszenia. Należało coś
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/193
Ta strona została skorygowana.