zrobić natychmiast. Z jakiejś niejasnej przyczyny było jej wstyd poprzedniego wahania.
Ruszyła szybko ku przodowi i pod lampą spotkała się twarzą w twarz z Carterem, który szedł ku rufie. Zatrzymali się i wpatrzyli w siebie; światło padało na ich twarze i każde z nich było uderzone wyglądem drugiego. Błyszczało czworo oczu rozwartych szeroko.
— Widział pan? — zapytała i zaczęła drżeć.
— Skąd pani wie? — zapytał jednocześnie, widocznie zdumiony.
Nagle zobaczyła, że wszyscy byli na pokładzie.
— Światło opadło — wyjąkała.
— Panowie zginęli — rzekł Carter. Spotrzegł, że zdawała się go nie rozumieć. — Porwano ich z ławicy — ciągnął, nie odwracając od niej oczu, aby się przekonać jak na to zareaguje. Wydawała się spokojną. — Porwano ich jak parę jagniąt! Ani jednego krzyku — wybuchnął z oburzeniem. — Ale ławica jest długa i mogli się znajdować na drugim końcu. Czy pani była na pokładzie? — zapytał.
— Tak — szepnęła. — Tu na leżaku.
— My wszyscy byliśmy na dole. Musiałem trochę wypocząć. Kiedy wróciłem na pokład, wartownik spał. Przysięga, że nie spał, ale ja już wiem. Nikt nie słyszał żadnych hałasów, chyba pani. Ale może pani spała? — zapytał z szacunkiem.
— Tak — nie — prawdopodobnie — odrzekła słabym głosem.
Lingard był niezmiernie podniecony rozmową z panią Travers, a także udręką niepewności i nieopisa-