— Spuśćcie latarnię tam na przodzie — zawołał nagle Lingard po malajsku.
— Praca na tym okręcie nie nadaje się dla przyzwoitego człowieka — mruknął Shaw pod nosem. Odszedł i oparł się o poręcz, patrząc markotnie w stronę morza. Po chwili rzekł: — Zdaje mi się, że coś zaszło tam na pokładzie jachtu. Widzę jak światła migają po pomostach. Nie myśli pan, panie kapitanie, że stało się coś złego?
— Nie, ja wiem co to znaczy — rzekł Lingard z uniesieniem. — Zrobiła to! — pomyślał.
Wrócił do kajuty, odłożył list Jörgensona i wyciągnął szufladę stołu. Była pełna naboi. Wziął ze stojaka muszkiet, nabił go, potem brał wszystkie inne po kolei. Ubijał pakuły z dziką radością. Stemple dźwięczały, odskakując. Zdawało mu się, że odrabia swoją część pracy w dziele, w którem ta kobieta odgrywa lojalnie swą rolę.
— Zrobiła to — powtarzał w myśli. — Będzie przebywała w kabinie. Będzie spała na mojem posłaniu. No, mojego brygu to się nie powstydzę. Dalibóg — nie! Będę się trzymał zdaleka; nigdy się do nich nie zbliżę, tak jak obiecałem. Teraz nie mam już nic do powiedzenia. Powiedziałem jej wszystko odrazu. Nie zostało nic.
Czuł ciężar palący w piersi, we wszystkich członkach, jakby krew w jego żyłach zmieniła się w płynny ołów.
— Ściągnę jacht z mielizny. Potrzebuję na to trzech, czterech dni — nie, tygodnia.
Uznał, że musi mieć na to tydzień. Przyszło mu na myśl, że będzie ją codziennie widywał, póki jacht nie odpłynie. Nie, narzucać się nie myśli, ale osta-
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/204
Ta strona została skorygowana.