wlepionemi przed siebie, jak człowiek przygnieciony przez jakąś złowrogą nowinę.
Shaw, idąc na śródokręcie, aby przyjąć łódź, która nadjechała i którą wziął za jedną z łódek brygu — natknął się na Cartera, zmierzającego śpiesznie ku rufie.
— Hallo! To znowu pan? — rzekł szybko, zagradzając mu drogę.
— Przybywam z jachtu — zaczął Carter z jawnem zniecierpliwieniem.
— A skądżeby pan mógł przybywać? — rzekł Shaw. — I czego pan chce teraz?
— Chcę widzieć się z waszym szyprem.
— To się nie da zrobić — oświadczył Shaw ze złością. — Poszedł spać.
— On czeka na mnie — rzekł Carter i tupnął w pokład. — Muszę mu powiedzieć, co się stało.
— Nie irytuj się, młody człowieku — rzekł Shaw zgóry — on o tem wie doskonale.
Zamilkli obaj nagle w ciemnościach. Carter wyglądał, jak gdyby to zbiło go z tropu. Shaw był zaskoczony jego postawą, ale rozkoszował się wrażeniem, które wywarły jego słowa.
— Niech mnie djabli, jeśli tego nie myślałem — mruknął Carter do siebie, poczem zapytał chłodno, cedząc słowa: — A może i pan wie także?
— A cóż pan myślisz? Żem tu popychadłem? Nie po próżnicy jestem pomocnikiem na tym brygu.
— A tak, nie po próżnicy — rzekł Carter z pewną goryczą. — Ludzie imają się różnych dziwnych sposobów, aby tylko wyżyć — i ja sam nie jestem znów taki wybredny, ale grubobym się zastanowił, zanimbym wziął pańskie miejsce.
— Co takiego? Co pan in-sy-nu-u-je? Moje miejsce?
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/206
Ta strona została skorygowana.