Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/211

Ta strona została skorygowana.

— Nikogo — dokończył Lingard. — Nie mogę. To jasne jak dzień. Nie mogę! Nie! I niczego!
Wpatrzył się w dal przed sobą, a Carter spojrzał na niego i tknięty młodzieńczą intuicją szepnął: „To źle“ — głosem, w którym — prawie wbrew jemu samemu — świtało jakieś mgliste współczucie.
Czuł w sobie zamęt, a naokoło siebie — tajemnicę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył, służąc pod starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. A jednak widział tam ciekawe machinacje i brał w nich udział, nie zdając w sobie wówczas z nich sprawy. Były tajne, ale można się było domyślać w nich czegoś zrozumiałego. A tutaj nie. Tkwiło w tem wszystkiem coś nieuchwytnego, co na niego działało. Czuł niepokój, jak gdyby jakieś magiczne tchnienie powiało na wypadki i ludzi, nadając tym komplikacjom — które zaszły podczas podróży jachtem — znaczenie niemożliwe do odgadnięcia choć wyczuwalne w słowach, w gestach, w wypadkach — i przejmujące wszystko dziwnym, niejasnym lękiem.
Nie należał do tych, którzy umieją analizować swoje uczucia, a pozatem nie miał na to czasu. Musiał odpowiadać Lingardowi, który wypytywał o ludzi z jachtu. Nie, nie może powiedzieć, aby pani Travers była, powiedzmy, przestraszona. Ale zdaje się, że jest czemś zaprzątnięta. O tak! chłopcy są w strachu. Czyby się bili w razie czego? Każdy będzie się bił, jeśli go zmuszą do tego, czy się boi czy nie. Carter wie o tem z doświadczenia. Oczywiście każdyby wolał mieć coś lepszego w garści niż drąg żelazny. I to jeszcze —
Zamilkł i zdawał się rozważać spokojnie szanse ludzi uzbrojonych w drągi.