Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/214

Ta strona została skorygowana.

trzymała gig tuż za rufą, pod głównem olinowaniem brygu.
— Jeśli zobaczycie, że nagle skaczę do czółna, odbijajcie i wiosłujcie co tchu.
Podczas rozmowy z Lingardem nie miał jakoś ochoty strzelać, ale trzymał się bezwzględnie swej pięknej decyzji, aby mu się nie wymknęła i nie przepadła w morzu wątpliwości.
— Czy nie powinienem wracać na jacht? — spytał łagodnie.
Nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej z rozwagą:
— Pani Travers kazała mi powiedzieć, że bez względu na to, jak się to stało, gotowa jest panu zaufać. Przypuszczam, że czeka na jakąś odpowiedź.
— Gotowa mi zaufać! — powtórzył Lingard. Oczy jego dziko błysnęły.
Każdy ruch płomieni miotał zlekka tam i sam masywnemi cieniami głównego pomostu, na którym można było dojrzeć gdzieniegdzie postać człowieka, stojącego bardzo spokojnie z mroczną twarzą i błyszczącemi źrenicami.
Carter wsunął ostrożnie rękę do kieszeni na piersiach.
— No więc, panie kapitanie — wyrzekł, powtarzając sobie w duszy, że się nie da zastraszyć, a żona zwierzchnika niech sobie ufa, komu jej się żywnie podoba.
— Czy pan ma tam coś dla mnie na piśmie? — spytał Lingard i posunął się o krok w radosnem uniesieniu.
Carter odstąpił żwawo w tył, aby utrzymać odległość. Shaw gapił się z boku; czerwonawe jego policzki drżały, okrągłe oczy omal nie wyskoczyły z twarzy,