tak bliskie, że Lingard miał wrażenie, jakby wszystko działo się w jego piersi.
— Zastrzelić mię! Gotów zrobić ten kawał — niech go djabli. A jednak zaufałbym mu prędzej, niż każdemu innemu człowiekowi na tym jachcie.
Takie były jego myśli, gdy patrzył na Cartera, który gryzł wargi, podrażniony długiem milczeniem. Kiedy zaczęli znów mówić, wyrażali się obaj powściągliwie, odczuwając głęboką ulgę, jakby wyszli na chłodne powietrze ze zbyt ogrzanego pokoju, a gdy Carter, odprawiony przez Lingarda, ruszył do swej łodzi, zgodził się był właściwie na linję postępowania, którą Lingard nakreślił dla załogi jachtu. Zgodził się, jak gdyby to się samo przez się rozumiało. Był to jeden z absurdów tej sytuacji, którym należało się poddać, choć były absolutnie niezrozumiałe.
— Czy mówię teraz otwarcie? — spytał Lingard.
— Dość otwarcie, jak mi się zdaje — przyznał Carter z pewną rezerwą — w każdym razie będę z panem współdziałał.
— Pani Travers mi ufa — zauważył Lingard powtórnie.
— Tam do licha — zawołał Carter, dając nagle wyraz jakiemuś ukrytemu przekonaniu — ostrzegałem ją przed panem. No, panie kapitanie, z pana to majster dopiero! Jakże pan zdołał to zrobić?
— Zaufałem jej — rzekł Lingard.
— Co pan mówi! — wykrzyknął zdumiony Carter. — Kiedy? Jak? Gdzie —
— Pan już i tak wie zadużo — odparł spokojnie Lingard. — Niech pan nie traci czasu. Będę pana pilnował.
Carter cicho zagwizdał.
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/217
Ta strona została skorygowana.