Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

— Objedźcie naokoło rufy. Bryg jest w obrocie — przerwał mu Lingard.
— Dobrze, dobrze! Postaramy się nie rozbić brygu. Bylibyśmy doprawdy zgubieni, gdyby — Odbij Janie! Odbijże, stary chwacie, jeśli dbasz choć trochę oswoją słoną skórę. Lubię tego starego draba — rzekł, stojąc już obok Lingarda i spoglądając wdół na łódkę, którą wyładowywali szybko biali i Malaje, pracując w milczeniu ramię w ramię. — Lubię go. On nie należy do tej jachtowej bandy. Zabrali go gdzieś po drodze. Niech no pan spojrzy na tego starego wilka — wygląda jak wyciosany z okrętowego budulca — rozmowny jak ryba — ponury jak wypatroszony wrak. To coś w moim guście. Wszyscy inni albo są żonaci, albo mają się żenić, albo powinni byli się ożenić, albo martwią się, że nie są żonaci. Każdziutki z nich holuje za sobą kieckę — do licha! Od czasu jak jeżdżę po świecie, nigdym jeszcze nie słyszał takiego szwargotu o żonach i pędrakach. No, dalej na górę, wy tam z waszemi tłomokami! Ale, ale, nie było mi wcale trudno wydostać ich z jachtu. Nie widzieli jeszcze nigdy, aby kto skradł dwóch facetów — rozumie pan. Zmieniło to zupełnie ich skromne wyobrażenie o tem, co znaczy wjechanie statku na mieliznę — w tych tu okolicach. Nie mogę powiedzieć, aby i moje pojęcia pod tym względem trochę się nie pomięszały — choć już widziałem niejedno.
Jego podniecenie zdradzało się w tej chłopięcej skłonności do zwierzeń.
— Niech pan patrzy — rzekł, wskazując rosnący stos worków i pościeli na tylnym pokładzie brygu. — Niech pan patrzy. Czy nie mają zamiaru spać miękko — i pewnie śnić o domu. O domu. Niech pan pomyśli.