Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

mężami, tak jak my na brygu idziemy za tobą. Tak być powinno.
Lingard zastanawiał się przez chwilę.
— Więc moi ludzie pójdą za mną — rzekł.
— To biedni kalaszowie bez rozumu — objaśnił Wasub z politowaniem pełnem wyższości. — Niektórzy z nich nie mają więcej rozeznania niż ludzie z dżungli, dopiero co zaciągnięci. Jest tam Sali, niemądry syn mojej siostry, któremu — z wielkiej swojej łaski, tuanie — powierzyłeś pieczę nad sterem tego okrętu. Głupota jego jest niezmierna, ale jego oczy są dobre — prawie równie dobre jak moje, które naskutek modlitwy i wielkiej wprawy umieją patrzeć w noc — daleko.
Lingard roześmiał się cicho i spojrzał z powagą na seranga. Ponad ich głowami któryś z majtków potrząsnął pochodnią nazewnątrz burty; rzadki deszcz iskier spłynął i zagasł, nie dosięgnąwszy wody.
— A więc umiesz patrzeć w noc, o serangu! Więc dobrze, spojrzyj — i mów. Mów! Walka czy pokój? Broń — czy słowa? które z tych szaleństw owładnie ludźmi? No dalej — co dostrzegasz?
— Ciemność, ciemność — wyszeptał wreszcie Wasub zalęknionym głosem. — Bywają noce — — Potrząsnął głową i mruknął: — Patrzaj. Przypływ się odwrócił. Tak, tuanie. Przypływ się odwrócił.
Lingard spojrzał wdół, gdzie było widać, jak woda sunie wzdłuż boków okrętu; pokryta smugami piany płynęła gładko przez oświetlony krąg, który rzucały wokół statku pochodnie palące się na rufie. Świetliste bańki, ciemne smugi, połyskujące zmarszczki ukazywały się nieustannie na wodzie, sunęły i mijały rufę bez plusku, bez bulgotu, bez skargi. Prąd niepowstrzy-