Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

many a łagodny przykuwał wzrok subtelnym czarem, narzucając podstępnie duszy jątrzące poczucie żalu za czemś, co mija bezpowrotnie. Odpływ morza przez samotny blask płomieni przypominał wieczysty odpływ czasu; a gdy Lingard spojrzał wreszcie wgórę, świadomość tego bezszelestnego ruchu wód oszołomiła go na chwilę. Plama światła zagubiona w mrocznym przestworze, bryg, czółno, ukryte wybrzeże, mielizny, nawet ściany i dach z ciemności — wszystko widzialne i niewidzialne zdawało się sunąć gładko naprzód poprzez olbrzymi mrok przestrzeni. Z wielkim wewnętrznym wysiłkiem Lingard osadził wszystko na miejscu; tylko piana i bańki na wodzie płynęły bezustanku, niepowstrzymane siłą jego woli.
— Przypływ się odwrócił, serangu? Tak myślisz? Może, może — zakończył, mrucząc coś do siebie.
— Odwrócił się naprawdę. Czy tuan nie widzi, jak woda płynie przed jego oczami? — rzekł Wasub z powagą i niepokojem. — Patrz, tuanie. Przyszło mi na myśl, że prao, płynące od strony wysp z południa i wprowadzone chytrze w środek prądu, zbliżyłoby się do boku tego naszego brygu, dryfując równie cicho jak bezcielesny cień.
— I Illanunowie znaleźliby się w mig na naszym pokładzie — nieprawdaż? — rzekł Lingard.
— Daman jest przebiegły, a Illanunowie są bardzo krwiożerczy. Noc wcale im nie przeszkadza. Mężni są z pewnością. Czy nie urodzili się wśród walk, i czy nie słuchają podszeptów swoich złych serc, nim jeszcze nauczą się mówić? A wodzowie ich może już teraz prowadzą ich na nas, podczas kiedy ty, tuanie, od nas odchodzisz —
— Nie chcesz, abym odjechał? — zapytał Lingard.