Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

oczy bystre — jak moje — i miałby może broń — ja ciosy zadawać umiem.
Lingard patrzył na pomarszczoną twarz, przysuniętą bardzo blisko do jego twarzy i na wpatrzone w niego stare oczy. Jaśniały dziwnie. Żarliwe pragnienie wyrażało się w skurczonej postaci, podanej ku niemu. Z drugiej strony, na odległość ramienia, noc stała jak mur — zniechęcająca — mętna — nieprzenikniona. Żadna pomoc nicby tu nie znaczyła. Ciemność, z którą musiał walczyć, zbyt była nieuchwytna, by dało się roztrącić ją ciosem — zbyt gęsta, by wzrok mógł ją przeniknąć; ale — jakby czar jakiś się mieścił w słowach niosących daremną ofiarę wierności, ciemność ta stała się mniej obezwładniającą dla oczu Lingarda, mniej druzgoczącą dla jego myśli. Ogarnęła go przez chwilę duma, która ukoiła mu serce na przeciąg dwóch uderzeń. Jego nierozsądne i zapoznane serce, wzdrygające się przed groźbą przegranej, rozprężyło się swobodnie w uczuciu szlachetnej wdzięczności. Wśród groźnego półmroku przeżytych przez niego wzruszeń, propozycja tego człowieka stała się jasnym punktem — przebłyskiem pochodni trzymanej wysoko wśród nocy. To było bezcenne, oczywiście, ale daremne; za drobne, za dalekie, za samotne. Nie rozpraszało tajemniczego cienia, który zstąpił na los Lingarda, tak, że jego oczy nie mogły dostrzec dzieła jego rąk. Posępność klęski przeniknęła świat.
— A cóżbyś mógł uczynić, o Wasubie? — rzekł Lingard.
— Mógłbym zawsze zawołać: strzeż się, tuanie!
— A przecież znam jeszcze zaklęcia. Co? Odżegnują niebezpieczeństwo, prawda? Ale mógłbyś mimo to zginąć. Zdrada, to także silny czar — jak sam powiedziałeś.