Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/105

Ta strona została skorygowana.

sypał. Kilku Malajów o szerokich twarzach, ze świty Belaraba — młodzików odzianych jakby w mundury z kraciastych sarongów, czarnych jedwabnych kurtek i czerwonych mycek włożonych zawadjacko na bakier — przemaszerowało dumnie wśród luźnych grup i ustawiło się w dwa rzędy przed nieruchomym Damanem oraz dwoma illanuńskimi wodzami w wojennym rynsztunku. Członkowie rady powstali z ławki i zbliżyli się do białych z łagodnym uśmiechem i gestami pełnemi szacunku. Zachowanie ich było pojednawcze, tylko człowiek w wielkim turbanie pozostał nieubłaganie wyniosłym i utkwił wzrok w ziemi.
— Zrobione — szepnął Lingard do pani Travers.
— Czy bardzo było trudno? — zapytała.
— Nie — odpowiedział, mając w głębi duszy świadomość, że w tej wielkiej rozprawie — która właściwie nic nie przesądziła, odsunęła tylko chwilę rozstrzygającą — wyzyskał do ostatecznych granic sławę swego dobrego imienia i ten zwyczaj szanowania najdrobniejszych jego życzeń, płynący z blasku jego bogactw i lęku przed jego osobą. Podał rękę pani Travers aby ją odprowadzić, ale zatrzymał się w ostatniej chwili.
Na rozkazujący gest Damana rozstąpiły się rzędy młodych dworzan Belaraba w czerwonych myckach i wódz skierował się ku białym, wprawiając w nieme zdumienie grupy rozsiane po dziedzińcu. Rozdzielone rzędy zamknęły się za nim. Dwaj illanuńscy wodzowie, mimo swego wrogiego wyglądu, byli o wiele za ostrożni by się poruszyć. Zbytecznym był cichy, ostrzegawczy szept Damana, zatrzymujący ich w miejscu. Daman szedł sam. Rękojeść zwykłego miecza sterczała między brzegami jego otwartego płaszcza. Z za pasa wyglądały dwa skałkowe pistolety. Koran w aksamitnej