Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/106

Ta strona została skorygowana.

pochewce wisiał u jego szyi na czerwonym jedwabnym sznurku. Daman wyglądał pobożnie, wspaniale i wojowniczo; ruchy miał spokojne i patrzył wprost przed siebie z pod rąbka zwykłej lnianej tkaniny okrywającej mu głowę. Trzymał się sztywno, a w jego obejściu było coś w rodzaju dostojnej skromności. Lingard rzekł śpiesznie do pani Travers, że człowiek ten spotykał się już przedtem z białymi i że gdyby chciał uścisnąć jej rękę, powinna mu ją podać zasłoniętą końcem szarfy.
— Dlaczego? — zapytała. — Ze względu na przyzwoitość?
— Tak będzie lepiej — rzekł Lingard, a już w następnej chwili pani Travers poczuła na swej obwiniętej dłoni lekki uścisk smukłych, ciemnych palców; doznała wrażenia, że jest nawskroś wschodnią kobietą, gdy z twarzą zasłoniętą aż po oczy spotkała się z błyszczącem, czarnem spojrzeniem wodza korsarzy. Trwało to tylko chwilę, bo Daman odwrócił się natychmiast, aby zamienić uścisk ręki z Lingardem. W prostych, luźnych fałdach swych szat wyglądał bardzo smukło, stojąc naprzeciw krzepkiego Europejczyka.
— Wielką jest twoja siła — rzekł ujmującym głosem. — Mają ci wydać białych ludzi.
— Tak, biali przechodzą pod moją opiekę — rzekł Lingard, odwzajemniając jasny uśmiech tamtego, lecz wyraz jego twarzy był zawzięty i groźna zmarszczka osiadła mu na czole z chwilą, gdy ujrzał zbliżającego się Damana. Spojrzał przez ramię na grupę włóczników, którzy zeszli ze schodów domku, eskortując obu jeńców. Na widok Damana, zagradzającego niejako drogę Lingardowi, włócznicy zatrzymali się w pewnem oddaleniu i otoczyli dwóch białych. Daman spojrzał też beznamiętnie w tamtą stronę.