Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/114

Ta strona została skorygowana.

stości — rzekła pani Travers, wciąż na niego nie patrząc. — Czy pan nie pamięta jak się nazywała ta opera?
— Nie. Nigdy sobie tem głowy nie zawracałem. Nasza paczka — nie obchodziło nas to nigdy.
— Nie pytam pana, jaka to była historja. Musiało się to panu wydać rażąco nieprawdopodobnem. Czyż prawdziwi ludzie mogliby śpiewać przez całe życie i nic innego nie robić, jak w baśni.
— Ci ludzie nie śpiewali ciągle z radości — zauważył Lingard z prostotą. — O baśniach prawie nic nie wiem.
— Mówią zwykle o księżniczkach — szepnęła pani Travers.
Lingard nie dosłyszał co mówiła. Pochylił się ku niej zlekka, ale nie patrzyła na niego — a on nie zapytał co powiedziała.
— Zdaje mi się, że baśnie są dla dzieci — rzekł. — Ale ta historja z muzyką, o której pani opowiadam, nie była dla dzieci. Zapewniam panią, że ze wszystkich przedstawień jakie widziałem, to było dla mnie najprawdziwsze. Prawdziwsze niż wszystko com widział w życiu.
Słowa Lingarda wzruszyły panią Travers; pamiętała jak niemożliwie głupią jest treść prawie wszystkich oper i wydało jej się, że w bezpośredniości tych słów jest coś rozrzewniającego, jakgdyby głodny człowiek mówił o rozkoszy, z którą jadł skórkę zeschłego chleba.
— Pewnie pan zapomniał o wszystkiem, słuchając tej historji — bez względu na jej treść — zauważyła obojętnie.
— Tak, to mnie porwało. Ale myślę, że pani zna to uczucie.