Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/116

Ta strona została skorygowana.

dosyć zła — i bardzo nieswoja. Pomagało mi z pewnością to, że się chciałam podobać.
— Nie mogę właściwie powiedzieć, aby pani im się podobała — wtrącił sumiennie Lingard. — Byli raczej przestraszeni.
— Ja panu się chciałam podobać — rzuciła niedbale pani Travers.
Głos jakiegoś ptaka — słaby, ochrypły, niecierpliwy — rozległ się od strony lasu, jakby przyzywał zbliżającą się noc. Lingard oblał się warem w gęstniejących ciemnościach. Znikły z nieba delikatne cytrynowo-żółte i lekko seledynowe odcienie; czerwony żar groźnie pociemniał. Słońce spoczywało za czarnym całunem lasu, nie objętego już złotą nicią.
— Tak, zdawałam sobie wówczas sprawę ze wszystkiego aż do niemożliwości — ciągnęła pani Travers konwersacyjnym tonem. — A winien był temu strój, który pan kazał mi włożyć na moje europejskie — chciałam powiedzieć — przebranie; bo widzi pan, w tym obecnym, bardziej doskonałym stroju jest mi dziwnie wygodnie; a jednak nie mogę powiedzieć aby te rzeczy dobrze na mnie leżały. Rękawy jedwabnej kurtki są za obcisłe. W plecach jest także ciasna, a sarong jest skandalicznie krótki. Zgodnie ze zwyczajem powinien mi spadać na stopy. Ale ja lubię swobodę ruchów. Bardzo rzadko kiedy miałam w życiu to co lubię.
— Trudno mi w to uwierzyć — rzekł Lingard. — Gdyby pani tego nie mówiła...
— Nie powiedziałabym tego każdemu — rzekła, spojrzawszy przelotnie na Lingarda, poczem odwróciła znów głowę ku zmierzchowi, który zdawał się płynąć w ich stronę po czarnej lagunie. Daleko w głębi mi-