Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/12

Ta strona została skorygowana.

snu, tak samo jak i zakapturzona, owinięta płaszczem postać. Nie mówiła; nie poruszała się; zaraz zniknie. Lingard usiłował sobie przypomnieć rysy pani Travers, choć siedziała w łódce o dwie stopy od niego. Wydało mu się, że zabrał ze szkunera nie kobietę lecz wspomnienie — dręczącą pamięć o ludzkiej istocie, której nigdy już nie zobaczy.
Za każdym ruchem krótkich wioseł pani Travers czuła, że łódź skacze naprzód z nią razem. Lingard musiał spoglądać często przez ramię aby utrzymać kierunek. — Na brygu będzie pani bezpieczną — rzekł. Milczała. To sen! To sen! Odchylił się krzepko w tył; woda zabulgotała głośno o tępy bak. Czerwonawy blask, rzucony zdala przez pochodnie, odbijał się w głębi kaptura. Sen miał bladą twarz; wspomnienie miało żyjące oczy.
— Musiałem sam po panią przyjechać — rzekł.
— Spodziewałam się tego. — Były to pierwsze słowa, jakie od niej usłyszał, odkąd się spotkali po raz trzeci.
— A poprzysiągłem — także wobec pani — że noga moja nie postanie na pokładzie waszego statku.
— To ładnie z pana strony, że — — zaczęła.
— Jakoś zapomniałem — rzekł z prostotą.
— Spodziewałam się tego po panu — powtórzyła. Trzy razy poruszył szybko wiosłami, nim spytał bardzo łagodnie:
— Czego pani się jeszcze spodziewa?
— Wszystkiego — rzekła. Okrążał wówczas rufę brygu i musiał spojrzeć w bok. Potem zwrócił się do niej:
— Więc pani ufa, że — — wykrzyknął.
— Chciałabym panu ufać — przerwała — ponieważ —