Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/121

Ta strona została skorygowana.

— Nie. Nawet Jörgenson nie jest moim przyjacielem. Stary, pomylony Jörgenson. I on też nazywa mnie Królem Tomem. Pani widzi co to jest warte.
— Tak, widzę. A raczej słyszałam jak mówił do pana. Ten biedak nie nadaje słowom właściwej intonacji, a tak wiele od tego zależy. Więc przypuśćmy, że ja będę pana nazywała w cztery oczy Królem Tomem — zaproponował głos pani Travers, odległy i kuszący wśród nocy, która nadała jej postaci bezbarwną nieuchwytność.
Pani Travers czekała w ciszy z łokciami na poręczy i głową opartą o dłonie, jakby nie pamiętając już o swych słowach. Nagle głęboki szept rozległ się tuż koło niej.
— Niechże posłyszę, jak pani to mówi.
Stała bez najlżejszego ruchu. Ciemna laguna iskrzyła, się słabym odblaskiem gwiazd.
— Ależ najchętniej, zaraz pan to usłyszy — rzekła w gwiaździstą przestrzeń łagodnym, monotonnym głosem, który nieznacznie się zmieniał w miarę jak mówiła. — Królu Tomie, chyba nie pożałuje pan nigdy, że pan porzucił swą tajemniczą samotność aby do mnie przemówić. Ileż dni minęło już odtąd! A teraz jeszcze jeden upłynął. Niech mi pan powie, wiele tych dni jeszcze będzie? Tych oślepiających dni i głuchych nocy.
— Cierpliwości — szepnął. — Niech pani nie żąda ode mnie tego, co jest niemożliwe.
— Jakże pan albo ja możemy wiedzieć, co jest niemożliwe? — wyszeptała z dziwną pogardą. — Nie odważyłby się pan tego odgadnąć. Ale mówię panu, że każdy dzień niemożliwszy jest dla mnie od poprzedniego.