Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/129

Ta strona została skorygowana.

— Domyślałem się tego — mruknął do siebie d’Alcacer. — Ale widzi pani, to nie są dla mnie wcale dobre nowiny. Pani ma na myśli świat marzeń, prawda? To bardzo złe, bardzo niebezpieczne. To jest prawie zgubne, proszę pani.
— Skąd takie przerażenie? Dlaczego pan protestuje przeciw światowi marzeń?
— Ponieważ nie uśmiecha mi się wcale perspektywa, że się stanę ofiarą tych Arabów. Nie jestem optymistą jak nasz przyjaciel — ciągnął dalej pocichu, kiwnąwszy głową w stronę posępnej postaci Traversa skulonego na krześle. — Nie zapatruję się na to wszystko jak na farsę i odkryłem w sobie silną niechęć do tego, aby ci okazali barbarzyńcy poderżnęli mi gardło po długiej a niedorzecznej gadaninie. Niech się pani nie pyta dlaczego. Niech pani złoży to na karb niedorzecznej słabości.
Pani Travers poruszyła się zlekka na krześle, podnosząc ręce do głowy, i w mętnem świetle latarni d’Alcacer ujrzał, że masa jej jasnych, połyskliwych włosów opadła i okryła ramiona. Chwyciła połowę włosów rękami, które wyglądały bardzo biało, i przechyliwszy zlekka głowę, zaczęła splatać warkocz.
D’Alcacer śledził przez chwilę poruszenia jej palców.
— Pani jest przerażająca — rzekł wreszcie.
— Tak? — odrzekła pytającym tonem.
— Ma pani w sobie grozę ludzi predestynowanych. Pani jest także ofiarą marzeń.
— A więc nie Arabów — wyrzekła spokojnie, zaczynając pleść drugi warkocz. D’Alcacer przypatrywał się tej czynności aż do końca. Tuż za Edytą przejrzysty cień na muślinie powtarzał najdrobniejsze jej ruchy. D’Alcacer odwrócił oczy.