Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/132

Ta strona została skorygowana.

by się obrazić. Nie podlegała drobnym małostkom; podobało się to d’Alcacerowi, który się nauczył zawiele od ludzi nie wymagać. Ale nie wiedział co ma teraz zrobić. Po tem co ośmielił się powiedzieć, i po sposobie w jaki przyjęto jego śmiałość, pozostawało mu tylko jedno: zmienić temat rozmowy. Pani Travers siedziała bez ruchu. „Zachowam się, jak gdybym myślał że usnęła“, powiedział sobie i chciał się wycofać na palcach.
Nie wiedział, że pani Travers usiłuje poprostu odzyskać pełnię władzy nad sobą. Słowa d’Alcacera okropnie nią wstrząsnęły. Zdobyła się na wypowiedzenia tego obronnego „Croyez-vous?”, które wysunęło się z jej ust słabo i ozięble, jakby ostatkiem słabnących sił, i poczuła że staje się sztywną i niemą. Obezwładniona przez wzruszenie, myślała: „Widział to! Co więcej jeszcze zobaczył?“ Nie postawiła sobie tego pytania ze strachem lub wstydem, lecz z obojętną rezygnacją. Po tym wstrząsie przyszło na nią uczucie spokoju. Płomienne gorąco przepłynęło przez wszystkie jej członki. Gdyby w tem dymnem świetle d’Alcacer był zajrzał w jej twarz, dostrzegłby pełen fatalizmu uśmiech, który pojawił się na jej wargach i zniknął. Lecz d’Alcacerowi nie przeszłoby nawet przez myśl nic podobnego, a zresztą uwaga jego była zwrócona w tej chwili w innym kierunku. Usłyszał stłumione okrzyki, zauważył ruch na pomostach Emmy i nawet pewien rodzaj hałasu poza okrętem.
— Co za dziwne odgłosy — rzekł.
— Tak, słyszę je — szepnęła niespokojnie pani Travers.
Niewyraźne kształty przesuwały się poza klatką —