Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/138

Ta strona została skorygowana.

mają w sobie coś, co sprawia, że ta cała historja dla nikogo z nas nie jest drobnostką.
Stała przed nim z surową, spokojną twarzą.
— Czy pan zawezwał mię w sposób tak niepokojący tylko po to, aby ze mną się kłócić?
— Nie, ale dlaczego pani mówi mi właśnie w tej chwili, że moje udanie się do pani o pomoc było w pani oczach tylko bezczelnością? Proszę zatem o przebaczenie, że pozwoliłem sobie pani ubliżyć.
— Pan mnie nie zrozumiał — rzekła pani Travers, nie zmieniwszy ani na chwilę wyrazu pełnego surowej zadumy. — Tak pochlebna rzecz nie spotkała mnie jeszcze nigdy i nigdy mnie już nie spotka. Ale proszę mi wierzyć, Królu Tomie, to zaszczyt dla mnie za wielki. Jörgenson ma zupełną słuszność, kiedy się gniewa na pana, że pan się obarczył kobietą.
— Jörgenson nie chciał być nieuprzejmym — zaprzeczył poważnie Lingard. Pani Travers nie uśmiechnęła się nawet na tę dbałość o formy wśród atmosfery dręczącego naprężenia, które zdawało się zawsze powstawać między nią a tym mężczyzną siedzącym na skrzyni. Podniósł na nią oczy z wyrazem niezmiernej szczerości i prostoty; zdawało się, że nie jest w stanie wzroku od niej oderwać. Patrzyła wciąż na niego poważnie, panując nad sobą z wielkim wysiłkiem.
— Jaka pani zmieniona — szepnął.
Pogrążył się ze szczętem w najzwyklejszem zdziwieniu. Wydawała mu się mściwą i jakby obróconą nazawsze w kamień wobec jego zmięszania i skruchy. Nazawsze. Nagle pani Travers rozejrzała się i usiadła. Siły ją zawiodły, ale wygląd jej był wciąż surowy; oparła ręce o poręcze fotela. Lingard westchnął głęboko i spuścił oczy. Nie śmiała zwolnić natężenia