Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/154

Ta strona została skorygowana.

— Zdaje mi się że pana pytałem, gdzie moja żona — rzekł stłumiony głos.
Z wielką przytomnością umysłu d’Alcacer nie zatrzymał się i chodził wciąż po klatce, jak gdyby nic nie słyszał.
— Wie pan, ja myślę że ona zwarjowała — ciągnął stłumiony głos. — Albo też ja zwarjowałem.
I znów udało się d’Alcacerowi nie przerwać swego miarowego spaceru.
— A wie pan co ja myślę? — rzekł znienacka. — Myślę, że panu nie chce się o niej mówić. Myślę, że panu wogóle nie chce się mówić. A jeśli mam panu powiedzieć prawdę, to i mnie również.
D’Alcacer posłyszał od strony poduszki lekkie westchnienie i w tej samej chwili ujrzał, że słabe, mętne światło ukazuje się nazewnątrz klatki. Lecz chodził ciągle. Pani Travers i Lingard wyszli z domku i zatrzymali się przed drzwiami; Lingard postawił lampę na dachu. Byli zadaleko od d’Alcacera, aby ich mógł usłyszeć, ale widział ich; panią Travers, prostą jak strzała i ciężką sylwetę mężczyzny, który stał naprzeciw niej ze spuszczoną głową. Widział twarz jego z profilu na tle światła; lekkie pochylenie głowy wydawało się pełnem szacunku. Patrzyli sobie wprost w oczy. Oboje nie poruszali się wcale.
— Jest we mnie coś — szepnął Lingard poważnie — od czego moje serce mogłoby się stać twardszem niż kamień. Jestem Królem Tomem, Radżą Lautem, i mogę śmiało spojrzeć w twarz każdemu w tej okolicy. Muszę dbać o swoje dobre imię. Na tem polega wszystko.
— Pan d’Alcacer wyraziłby się, że wszystko zależy od honoru — wyrzekła pani Travers wargami,