Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/16

Ta strona została skorygowana.

— Czego się znów ciskasz? — napominał drugi rozważnie. — Dostaniemy się do domu jak się patrzy.
— To nie jest takie murowane; tutejszy pomocnik gadał —
— Niech sobie gada; tamten facet — no ten od brygu — wyciągnie nas z tego. Żona zwierzchnika pomówi z nim — już ona potrafi. Od czego forsa!
Oba głosy zbliżyły się i słychać je było wyraźnie tuż za Lingardem.
— A nuż te psiekrwie dzikusy podpalą jacht? Kto im przeszkodzi?
— A niechby i podpalili. To ci ten bryg niedobry, żeby na nim odjechać? No gadaj? Przecie są i armaty, i wszystko. Zajedziemy do domu i szlus. A ty co powiesz, Janie?
— Nic nie powiem i nic mnie to nie obchodzi — rzekł trzeci głos, spokojny i słaby.
— Niby chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, czy przespacerujesz się na dno czy do domu? Każ się wypchać!
— Na dno — powtórzył spokojnie blady głos. — A jakże! Znajdziemy się tam wszyscy, tak czy owak. O sposób nie chodzi.
— Brr! Nawet august z jakiego cholernego cyrku zagryzłby się przy tobie. Coby powiedziała na to moja stara, gdybym się już nigdy nie pokazał?
— Wzięłaby innego chłopa. Durniów pełno jest wszędzie.
Spokojny i niewesoły chichot rozległ się wśród zgorszonego milczenia. Lingard stał bez ruchu z ręką na klamce. Nieco dalej ktoś wybuchnął mrukliwie:
— Niecierpię się terać w ciemności po obcym okręcie. Ciekawym, gdzie tu trzymają świeżą wodę!