Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/162

Ta strona została skorygowana.

na niego podziałała. Oczywiście. Gdyby leżał poważnie chory w hotelowym pokoju i posłyszał jakieś złowróżbne szepty, wcaleby go to nie obeszło. Tak, ale wówczas byłby naprawdę chory — a w chorobie człowiek staje się takim nieczułym. Choroba pomaga bardzo do obojętnego zachowania, które jest naturalnie jedynie właściwem zachowaniem dla światowego człowieka. Prawie żałował, że nie jest bardzo chory. Lecz pan Travers był najwidoczniej chory, a to mu snać niewiele pomagało. D’Alcacer spojrzał na jego łóżko; pan Travers leżał tak nieruchomo, że wydało się to d’Alcacerowi wyraźnie sztucznem. Nie dowierzał tej jego postawie. Wogóle nie dowierzał panu Traversowi. Niepodobna było odgadnąć, co ten człowiek zrobi za chwilę. Nie mógł oczywiście wpłynąć na wypadki w żadnym kierunku, ale zachodziła obawa, że pozbawi wszelkiej godności sytuację, która powinnaby się odznaczać powagą jako zrządzenie losu, jako okazja do męstwa. D’Alcacer był bystrym obserwatorem, czujnym na najsubtelniejsze odcienie i wolał się uważać za ofiarę nie oszusta lecz prymitywnego człowieka, zaplątanego naiwnie w walkę z niesprawiedliwością niebios. Nie zastanawiał się nad swemi uczuciami, mimo to przypomniał mu się w tej chwili ustęp z francuskiego poety, stwierdzający że po wszystkie czasy ci, którzy walczyli z niesprawiedliwością niebios, zdobywali tajny podziw i miłość ludzi. D’Alcacer nie posunął się aż do miłości, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego uczucia względem Lingarda były skrycie przyjazne i — powiedzmy — pełne uznania. Pan Travers usiadł nagle na łóżku. Jakież to przykre! — pomyślał d’Alcacer i wpatrzył się w końce swych trzewików,