Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/164

Ta strona została skorygowana.

brzmiał nieco apodyktycznie; wyglądało to, jakby Travers się nie orjentował, że w rozmowie ich nastąpiła przerwa, podczas której zdawał się spać. D’Alcacer nabrał jeszcze większej pewności, że drzemka Traversa była udana; skrzyżował ramiona na piersi i zaczął słuchać ze znużeniem i rezygnacją. — Chciałem właściwie powiedzieć — ciągnął pan Travers — że bzik ją napadł. Ludzie z towarzystwa podlegają różnym bzikom, jak pan o tem wie bardzo dobrze. Taki bzik sam przez się nie przedstawia nic złego, ale to jest najgorsze, że szusy mojej żony nie są nigdy podobne do tych, którym podlegają ludzie z naszego towarzystwa. Są naogół wręcz tamtym przeciwne. Ta ich osobliwość przyprawiała mię nieraz o pewien niepokój, pan rozumie — wobec pozycji jaką zajmujemy w świecie. Ludzie zaczną jeszcze mówić, że moja żona jest ekscentryczna. Proszę pana, czy pan jej gdzie nie widzi?
D’Alcacer cieszył się, że mógł odpowiedzieć przecząco: nie widział pani Travers. Nie słyszał nawet żadnych szeptów, choć był pewien, że wszyscy na Emmie czuwają. Lecz d’Alcacer czuł nieprzezwyciężoną nieufność do pana Traversa i dodał przezornie:
— Pan zapomina, że pańska żona ma pokój w domku na pokładzie.
Nie chciał się już dalej posunąć, bo wiedział bardzo dobrze, że niema jej w domku. Pan Travers, uspokojony zupełnie tą uwagą, nie odezwał się wcale. Ale się jednak nie położył. D’Alcacer oddał się rozmyślaniom. Ta noc wywierała strasznie przygniatające wrażenie. Nagle w głębokiej ciszy rozległ się głos Lingarda, wołający na Jörgensona; uderzył złowrogo o uszy d’Alcacera, który podniósł oczy i zobaczył panią Travers przed drzwiami klatki. Rzucił się ku niej, ale