Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/181

Ta strona została skorygowana.

ze środka oszołomiony głos. Jörgenson poczekał chwilę, nim wypowiedział swą prośbę.
— Może pani zechce mi go podać? Mało już czasu!
Drzwi otworzyły się gwałtownie, czego się bynajmniej Jörgenson nie spodziewał. Myślał że tylko ręka z zegarkiem wysunie się przez wąską szparę. Ale nie cofnął się i żadnym innym znakiem nie okazał zdumienia, zobaczywszy że pani Travers zupełnie jest ubrana. Na tle nikłej jasności we framudze otwartej okiennicy ujrzał ciemną sylwetkę jej pleców i gładko zaczesaną głowę; włosy jej były wciąż jeszcze zaplecione w dwa warkocze. W oczach Jörgensona pani Travers w swym egzotycznym ubiorze wyglądała zawsze nieprzyjemnie a nawet potwornie. Jej postawę, jej ruchy i wogóle całe zachowanie uważał za absolutnie nieodpowiednie do malajskiego ubioru — zbyt swobodne, zbyt niezależne, zbyt śmiałe, rażące. Dla pani Travers Jörgenson wyglądał na tle ciemnego korytarza jak niewyraźny zarys białego ducha i mroził ją swem zaziemskiem oderwaniem.
Wziął zegarek z wyciągniętej dłoni bez słowa podziękowania, mrucząc tylko pod nosem: — Hm tak, dobrze. Nie zapomniałem jeszcze liczyć sekund jak się należy, ale zawsze wygodniej z zegarkiem.
Nie miała najlżejszego pojęcia, o co mu chodzi. I było jej wszystko jedno. W myślach jej panowało wciąż zamięszanie; dolegało jej uczucie cielesnego ucisku. Szepnęła ze wstydem:
— Zdaje mi się, że spałam.
— Ja nie spałem — mruknął Jörgenson, który rysował się coraz wyraźniej przed jej oczami. Jasność krótkiego świtu wzrastała prędko, jakby słońcu śpieszyło się spojrzeć na osadę.