Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/188

Ta strona została skorygowana.

Ostatnia nitka dymu znikła i Jörgenson wstał z pokładu. Przestał się zajmować zegarkiem; wetknął go niedbale do kieszeni razem z kawałkiem papieru i ołówkiem. Wrócił do swego oderwania od ziemskiego życia, ale podszedł jednak do burty i raczył spojrzeć ku ostrokołowi Belaraba.
— Tak, jest w domu — rzekł bardzo cicho.
— Co się teraz stanie? — krzyknęła pani Travers. — Co trzeba zrobić?
Jörgenson zdawał się dalej głośno rozmyślać.
— Ja wiem co mam robić — wymamrotał.
— To pan szczęśliwy — rzekła pani Travers z głęboką goryczą.
Zdawało jej się, że jest opuszczona przez cały świat. Przeciwległy brzeg laguny przybrał znów wygląd malowanej kurtyny, która nigdy się nie podniesie aby odsłonić prawdę, ukrytą za oślepiającą i bezduszną swą wspaniałością. Zdawało się pani Travers, że zamieniła już ze wszystkimi ostatnie słowa: z d’Alcacerem, z mężem, nawet z Lingardem — i że wszyscy poszli za kurtynę, znikając jej z oczu nazawsze. Z białych pozostał jeden Jörgenson, który zerwał był z życiem tak zupełnie, że sama obecność tego człowieka odbierała wszelki żar i tajemniczość istnieniu, zostawiając tylko jego straszliwą, jego oburzającą błahość. W pani Travers podniósł się bunt. Zawołała z tłumioną pasją:
— Panie kapitanie, czy pan zdaje sobie sprawę, że ja żyję?
Zwrócił na nią oczy; zimna ich szklistość poskromiła ją, lecz nim ją zdołała odepchnąć, coś jak błyśnięcie iskry ożywiło na chwilę wzrok Jörgensona.
— Chcę tam do nich pojechać. Chcę jechać tam na wybrzeże — rzekła stanowczo. — Tam!