Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/190

Ta strona została skorygowana.

— Cóż z tego? — zapytała niedbale. — Chcę tylko zadać Tomowi jedno pytanie i usłyszeć jego odpowiedź. Oto czego pragnę. I muszę to osiągnąć.

II

Wzdłuż upalnej i mrocznej leśnej ścieżki, poniechanej, zarośniętej, zdławionej przez dzikie życie dżungli, rozlegał się słaby szelest listowia. Dżaffir, sługa książąt, wysłannik wielkich mężów, szedł pochylony z szerokim tasakiem w ręku. Był nagi do pasa, podrapane jego plecy i ramiona ociekały krwią. Mrowie kąśliwych owadów tworzyło chmurę nad jego głową. Zgubił swą kosztowną i starożytną chustę, a gdy przystanął w miejscu, gdzie ścieżka rozszerzała się nieco i jął nadsłuchiwać, każdy byłby go wziął za zbiega.
Zaczął machać ramionami, uderzając się po łopatkach, po głowie, po dyszących żebrach. Potem znieruchomiał i znów nadsłuchiwał przez chwilę. Odgłos strzelaniny, nietyle osłabionej przez odległość co zduszonej przez gąszcz lasu, dosięgnął jego uszu; byłby mógł policzyć oddzielne strzały gdyby miał ochotę. „Już się biją w lesie“ — pomyślał. Potem znów schylił się nisko i rzucił w tunel roślinny, zostawiając za sobą ohydną chmarę much, których pozbył się istotnie na chwilę. Nie uchodził jednak przed okrucieństwem owadów, gdyż żaden człowiek nie mógł się spodziewać, że go opuści ta eskorta — a Dżaffir w swem życiu wiernego gońca przyzwyczaił się już do tego aby być żywcem jedzonym — jeśli można użyć tak przesadnego wyrażenia. Zgięty prawie we dwoje, sunął i kluczył wśród drzew poprzez gęste podszycie; jego brunatne ciało ociekało potem, silne członki — jak ulane z nie-