Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/216

Ta strona została skorygowana.

powoli jednak odzyskiwała świadomość położenia i pamięć najbliższej przeszłości.
— Czuwałem u tej strzelnicy przez godzinę, od chwili kiedy przybiegli do mnie z wiadomością o rakietach — rzekł Lingard. — Byłem wtedy zamknięty z Belarabem. Zobaczyłem jak się zapaliła pochodnia i jak pani wyszła na brzeg. Zdawało mi się, że śnię. Ale co mogłem zrobić? Pragnąłem do pani się rzucić, lecz się nie odważyłem. Ta kępa palm pełna jest ludzi. A także i domy, które pani widziała wówczas, gdy pani przybyła razem ze mną na to wybrzeże. Pełno tam ludzi. Zbrojnych ludzi. Łatwo pociągnąć za kurek, i gdy raz strzelanina się zacznie... A pani szła otwartem wybrzeżem z tą pochodnią nad głową. Nie odważyłem się wypaść z ostrokołu; pani była bezpieczniejszą sama. Miałem siłę zostać tam wewnątrz i patrzeć jak pani szła w górę po brzegu. Nie! Żaden żyjący człowiek nie oglądał nigdy takiego widoku. Dlaczego pani tu przyjechała?
— Czy pan nie oczekiwał nikogo? Nie mnie, ale jakiegoś posłańca?
— Nie — rzekł Lingard, dziwiąc się swej sile panowania nad sobą. — Dlaczego on pozwolił pani przyjechać?
— Pan mówi o kapitanie Jörgensonie? Ach, z początku odmówił. Powiedział, że musi słuchać pańskich rozkazów.
— Jakże pani dała sobie z nim radę? — rzekł Lingard najłagodniejszym swym głosem.
— Wcale się nie starałam — zaczęła i nagle zamilkła. Pytanie Lingarda — choć nie zdawał się czekać na odpowiedź — obudziło na nowo jej podejrzliwość co do zmiany frontu Jörgensona. — Nie potrze-