Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/22

Ta strona została skorygowana.

ścią tak silnie, iż wszystkie ciężkie muszkiety jak gdyby podskoczyły.
Pani Travers posłyszała, że Hassim wypowiedział poważnie kilka słów, a Immada jęknęła z rozpaczą.
— Wierzyłam panu zanim... zanim pan mi zaufał — zaczęła. — Pan to widziała. Prawda?
Wpatrzył się w nią. — Pani nie jest pierwszą, która we mnie uwierzyła — rzekł.
Hassim stał, oparty niedbale plecami o zamknięte drzwi, nie spuszczając z Lingarda bacznego wzroku, a ciemne i żałosne oczy Immady spoczywały na obliczu białej kobiety. Zdawało się pani Travers że zmaga się z nimi, że walczy o zawładnięcie siłą tego człowieka i jego oddaniem. Gdy podniosła oczy na Lingarda, zobaczyła na jego twarzy — która powinna była odbijać obojętność lub uniesienie, jak twarz poważnego przywódcy albo bezlitosnego marzyciela — wyraz zupełnego zapamiętania. Wyglądało to, jakby Lingard się rozkoszował jakiemś głębokiem i zdumiewającem przeżyciem. I nagle — w chwili gdy odwoływała się do jego wspaniałomyślności, w środku jakiegoś zdania — pani Travers zająknęła się, uprzytamniając sobie, że to ona jest przedmiotem jego zapatrzenia.
— Nie patrz, nie patrz na tą kobietę! — krzyknęła Immada. — O panie, odwróć oczy... — Hassim zarzucił ramię na szyję siostry. Głos jej przycichł. — O panie! Patrz na nas! — Hassim przyciągnął ją do siebie i zakrył ręką jej usta. Wyrywała mu się przez chwilę jak ptak schwytany w sidła; wreszcie poddała się i ukryła głowę na jego ramieniu, szlochając bardzo cicho i spokojnie.
— Co oni panu mówią? — zapytała pani Travers z nikłym i bolesnym uśmiechem. — Co oni mogą mówić? To jest nie do zniesienia, że ich słowa, które