Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/234

Ta strona została skorygowana.

wiedziałem sprowadza się do tego: zupełnie jest naturalnem, że nam się zachciewa księżyca, ale byłoby to dla nas zgubne, gdyby nasze pragnienia zostały spełnione. Coby który z nas zrobił, gdyby podarowano mu księżyc? Mówię o nas wszystkich — przeciętnych śmiertelnikach.
Zapadło milczenie; po chwili Lingard rozplótł ręce obejmujące kolana, podniósł się i odszedł. D’Alcacer śledził ze spokojnem zaciekawieniem jego wielką, niewyraźną postać, póki nie znikła w kierunku olbrzymiego drzewa, które pozostało w środku ostrokołu po wyrąbanym lesie. Najgłębszy mrok nocy rozesłał się po warownym dziedzińcu Belaraba. Nawet żar ognisk poczerniał, świecąc gdzieniegdzie iskrą; a kształty ludzi we śnie pogrążonych z trudnością można było odróżnić od twardego gruntu, gdzie spoczywali na matach z ramionami wyciągniętemi wzdłuż ciała. Pani Travers zjawiła się wkrótce tuż obok d’Alcacera; powstał natychmiast.
— Marcin śpi — rzekła głosem, któremu noc zdawała się użyczać tajemniczości i spokoju.
— Cały świat śpi — zauważył d’Alcacer tak cicho, że pani Travers ledwie go dosłyszała. — Oprócz pani, i mnie, i jeszcze jednego człowieka, który mnie opuścił aby błądzić po nocy.
— Był z panem? Dokąd poszedł?
— Zdaje mi się, że poszedł tam gdzie jest najciemniej — odrzekł tajemniczo d’Alcacer. — Nie warto go szukać; ale jeśli pani postoi nieruchomo i zatrzyma oddech, usłyszy pani zaraz jego kroki.
— Co on panu powiedział? — szepnęła pani Travers.
— Nie pytałem go o nic. Wiem tylko, że stało się coś, co pozbawiło go władzy myślenia... Czy nie