Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/247

Ta strona została skorygowana.

do roboty — takiej jaką przed sobą widziałem. Jestem marynarzem. Powierzono mi dwa okręty. I oto ma je pan oba, może pan odjechać na nich czy zostać, bić się czy uciekać — jak pan woli.
Śledził z zapartym oddechem wysiłek, na jaki Lingard musiał się zdobyć, aby wyrzec słowa upragnionej pochwały:
— Zuch z pana!
— I jestem w dalszym ciągu na pańskie rozkazy — dodał Carter porywczo, poczem odwrócił spiesznie wzrok od Lingarda, widząc że ten usiłuje się uśmiechnąć ale bez skutku. Carter nie wiedział co teraz zrobić: pozostać w kabinie, czy też zostawić samemu sobie, zostawić bez oparcia tego silnego człowieka. Z nieśmiałością najzupełniej obcą swemu charakterowi, której sam nie mógł zrozumieć, mruknął zachęcająco, wchodząc z zakłopotaniem w swoją rolę:
— Możeby pan się trochę położył, panie kapitanie? Przez ten czas mogę zająć się wszystkiem w razie potrzeby. Zdaje mi się, że pan jest strasznie zmęczony.
Lingard stał pochylony nad stołem naprzeciw Cartera, wspierając się sztywno na obu rękach, i patrzył osłupiałym wzrokiem — może na niego? Carter był bliski rozpaczy. Tak dalej być nie mogło. Zobaczył z ulgą, że Lingard potrząsa zlekka głową.
— Nie, panie Carter. Pójdę chyba na pokład — rzekł kapitan słynnego brygu Błyskawica, błądząc wzrokiem po kabinie. Carter usunął się zaraz na bok, ale Lingard poruszył się dopiero po chwili.
Słońce już było zaszło, nie zostawiając tego wieczoru żadnego śladu swej wspaniałości na niebie czystem jak kryształ, na wodach bez jednej zmarszczki. Zdawało się, że wszelkie barwy zniknęły ze świata.