Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/272

Ta strona została skorygowana.

ciebie przeznaczony i który on wypuścił z pod swojej pieczy. Był to wielki talizman!
— Tak. Lecz nie podziałał tym razem. A jeśli pójdę i powiem dlaczego, będzie mógł to powtórzyć swemu radży, o Wasubie, ponieważ mówisz, że jest już umierający... Ciekawym gdzie się też spotkają — mruknął do siebie.
Raz jeszcze podniósł Wasub oczy ku twarzy Lingarda.
— Raj jest udziałem wszystkich wiernych — szepnął, niezachwiany w swej prostej wierze.
Człowiek, którego unicestwiło spojrzenie rzucone wgłąb raju, popatrzył głęboko w zwrócone na siebie oczy starego Malaja. Potem wstał. Idąc ku głównej luce, dowódca brygu nie spotkał na pokładzie nikogo, jakby cała ludzkość go opuściła prócz tego starca, który szedł przed nim, i tego drugiego człowieka, który konał, oczekując jego nadejścia wśród gęstniejącego zmierzchu. Na dole, w świetle padającem przez lukę zobaczył młodego kalasza o szerokiej, żółtej twarzy i sztywnych jak drut włosach, sterczących prostemi kosmykami z fałd chustki owiniętej koło głowy; ów kalasz pochylał gliniany dzbanek do ust Dżaffira, leżącego nawznak na stosie mat.
Powolny obrót szklistych już źrenic — które mignęły czernią i bielą wśród zapadającego mroku — świadczył, że wierny goniec książąt zdał sobie sprawę z obecności człowieka, znanego tak długo jemu i jego ziomkom pod nazwą Króla Morza. Lingard ukląkł blisko głowy Dżaffira, która obróciła się zlekka z boku na bok i znieruchomiała z oczyma utkwionemi w belce górnego pokładu. Lingard nachylił ucho ku ciemnym wargom.