Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/276

Ta strona została skorygowana.

będzie posłać jakichś parę solidnych strzałów — to go ożywi — co, panie Carter?
Carter nie wiedział czy się uśmiechnąć, czy udać zgorszenie; w końcu zrobił i jedno i drugie, ale nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Lingard odpowiedzi nie oczekiwał.
— Pan zamierza pewno ze mną pozostać, panie Carter?
— Powiedziałem panu, panie kapitanie, że jestem na pańskie rozkazy, jeśli pan mnie potrzebuje.
— W tem sęk, panie Carter, że już nie jestem człowiekiem, do którego pan mówił wtedy wieczorem koło Carimaty.
— I ja również, że się tak wyrażę, nie jestem tym samym człowiekiem, panie kapitanie.
Natężenie we wzroku Lingarda osłabło; spojrzał w zadumie na młodego marynarza.
— Ale bryg będzie pana potrzebował. On się nigdy nie zmieni. To najpiękniejszy statek tych mórz. Będzie mnie dalej nosił, jak nosił mnie do tej pory, tylko że...
Rozplótł ręce i rozłożył je szerokim gestem.
Carter czuł w swej prostoduszności największe współczucie dla tego człowieka, który rzeczywiście wyratował białych z opresji, lecz przytem jakby zgubił swą własną duszę. Carter słyszał już coś nie coś od Wasuba. Z tej historji, opowiedzianej łamaną angielszczyzną przez starego seranga, zrozumiał, że dwoje malajskich przyjaciół kapitana — mężczyzna i kobieta — zginęło w tajemniczej katastrofie. Ale dlaczego i jak to się stało, absolutnie nie mógł pojąć. Naturalnie taki człowiek jak kapitan musi być strasznie zgnębiony...