Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/39

Ta strona została skorygowana.

tem jedź pan — rzekł równie cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dokąd?
— Dokąd pan będzie chciał — do najbliższego portu, do pierwszego lepszego portu.
— Bardzo dobrze. To jest przynajmniej coś wyraźnego — oświadczył młody człowiek z niewzruszoną pogodą.
— Wyruszam, o Hassimie! — zaczął Lingard, a Malaj skłonił powoli głowę i nie podniósł jej, póki Lingard nie przestał mówić. Hassim nie wyglądał przytem na zaskoczonego i nie zdradził się z żadnem uczuciem, gdy Lingard w paru zwartych i dosadnych zdaniach zawiadomił go, iż wyrusza samopas żeby więźniów uwolnić. Lingard zakończył słowami: „A ty, radżo Hassimie, musisz znaleźć sposób, aby pomóc mi w tych niepewnych czasach“. Wówczas Hassim podniósł oczy i rzekł:
— Dobrze. Jeszcze mnie nigdy o nic nie prosiłeś.
Uśmiechnął się do białego przyjaciela. Było coś subtelnego w tym uśmiechu, a gdy usta jego znieruchomiały, wyraz ich stał się jeszcze bardziej stanowczym. Immada wysunęła się naprzód. Patrzyła na Lingarda ze zgrozą w czarnych, rozszerzonych źrenicach.
— On zginie, Hassimie! On zginie samotnie! — wykrzyknęła głosem, którego drganie przejęło nieokreśloną trwogą serca wszystkich obecnych.
— Nie — rzekł Hassim. — Twój strach jest równie nieuzasadniony dziś wieczór jak dzisiejszego ranka. On napewno nie zginie samotnie.
Powieki Immady opuściły się zwolna. Milczała; z zasłoniętych jej oczu kapały łzy. Czoło Lingarda poorało się zmarszczkami, które zdawały się kryć nieskończoność ponurych myśli.