Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/44

Ta strona została skorygowana.

Carter nie krzyczał już więcej; przez jakiś czas usiłował dojrzeć łódkę, a gdy — zaniechawszy tego — zeskoczył z poręczy, gęsty mrok głównego pokładu wzburzył się od jego skoku jak ciemny staw, zakołysał się, zawirował i jakby się rozstąpił. Plamy ciemności cofnęły się, odpłynęły wstecz, bose nogi zaszurały pośpiesznie, niewidzialne szepty zamilkły. „To laskarowie“[1] — mruknął. „Aż wre wśród załogi“. Potem wsłuchiwał się przez chwilę w zgiełkliwe chrapanie białych śpiących pokotem z głowami pod trapem juty. U jego nóg plątał się — niewidzialny — czarny pies z jachtu, przywiązany łańcuchem do „ucha“ na pokładzie; skomlał, targał cienkie ogniwa, stukał pazurami w pokład, zgnębiony nieznajomem otoczeczeniem, żebrząc o jałmużnę ludzkiej uwagi. Carter pochylił się odruchowo; zaskoczyło go nagle liźnięcie w twarz. „Jak się masz, stary!“ Poklepał gęste, kręcone kudły, pogłaskał gładki łeb. „Dobry, dobry pies, dobry Korsarz. Leżeć. Leżeć, psie! Nie możesz zrozumieć co się dzieje, prawda, Korsarzu?“ Pies przywarował nieruchomo. „No więc ja też nic nie mogę zrozumieć“, mruknął Carter. Lecz natury tego pokroju znajdują pokrzepienie w wesołej pogardzie dla zawikłanych i nieskończonych podszeptów myśli. Carter powiedział sobie, że wkrótce się przekona co z tego wszystkiego wyniknie, i tem położył kres wszelkim rozmyślaniom. Gdyby był trochę starszy, czułby że nie jest w stanie zapanować nad położeniem; ale był jeszcze za młody, aby je ogarnąć w całości i niejako w oderwaniu od swojej osoby. Wszystkie te zagadkowe wypadki napełniały go głębokim niepokojem,

  1. Majtkowie — krajowcy w Indjach Wschodnich.