Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/56

Ta strona została skorygowana.

— Aha, nie zamierzasz robić zamętu — przerwał Lingard.
— Nie. Nie posądzaj mnie o to. Wierzysz mi, Królu Tomie?
— Ale może ja będę musiał narobić zamętu.
— A więc po to przyjechałeś w tej swojej małej joli?
— Co ci się stało? Czy mnie jeszcze nie znasz, Jörgenson?
— Zdawało mi się że cię znam. Jakże mogłem zgadnąć, że taki człowiek jak ty przybywa aby walczyć, przywożąc z sobą kobietę?
— To jest pani Travers — rzekł Lingard. — Żona jednego z tych nieszczęśliwych panów, których Daman porwał wczoraj wieczór... A to jest, proszę pani, Jörgenson, mój przyjaciel, o którym pani opowiadałem.
Pani Travers uśmiechnęła się zlekka. Oczy jej błądziły daleko i blisko, a dziwaczność otoczenia, niezmierna jej ciekawość, konflikt jej pragnień z niepewnością nadały jej pozór, jakby życie było dla niej czemś nowem, jakby się odnosiła z naiwną prostotą do spotykających ją niespodzianek. Wyglądała bardzo niewinnie i młodzieńczo między tymi dwoma mężczyznami. Lingard patrzył w nią z nieświadomą tkliwością pełną podziwu, z jaką niektórzy mężczyźni odnoszą się do młodych dziewcząt. Jego zachowanie nie miało nic wspólnego ze zdobywcą królestw. Jörgenson trwał wciąż w swej zdumiewającej abstrakcji, zdając się nic nie słyszeć i nic nie widzieć. Ale snać miał jakiś tajemniczy kontakt z wypadkami zachodzącemi w świecie żyjących ludzi, bo zapytał bardzo naturalnym tonem:
— Jakże ona uciekła?