Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/66

Ta strona została skorygowana.

nie myślał, jakby ich wcale nie było na świecie, jakby istnieli tylko w pamięci starego Jörgensona. Lecz ten był głównie zaprzątnięty tajemniczemi sprawami swego grobu, z którego powstał niedawno.
Pani Travers opuściła nagle szkła. Lingard ocknął się jakby z transu i rzekł:
— Pan d’Alcacer. Więc się kochał! Dlaczegóżby nie miał się kochać?
Pani Travers spojrzała szczerze w posępne oczy Lingarda.
— To jeszcze nie wszystko oczywiście — rzekła. — Przedewszystkiem umiał kochać, a potem... Ale pan nie wie, jak sztucznym i jałowym może być pewien rodzaj życia. Tylko że życie d’Alcacera nie było sztuczne i jałowe. Warto było posiąść jego przywiązanie.
— Zdaje się, że pani wie o nim bardzo dużo — rzekł Lingard zazdrośnie. — Czemu pani się śmieje? — Uśmiechała się jeszcze do niego przez krótką chwilę. Długa, mosiężna rura nad jej ramieniem jaśniała jak złoto na tle bladej jasności włosów.
— Uśmiecham się do pewnej myśli — odrzekła, prowadząc w dalszym ciągu rozmowę zniżonym tonem, jakby słowa ich mogły zamącić rozpamiętywania kapitana H. C. Jörgensona. — Do myśli, że pomimo długiej znajomości z panem d’Alcacer nie wiem o nim ani w części tego, co wiem o panu.
— Ach, to jest niemożliwe — zaprzeczył Lingard. — Czy to Hiszpan, czy nie Hiszpan, przecież on do was należy.
— Z tej samej jest gliny — szepnęła pani Travers z napół rozbawioną ironją. Ale Lingard ciągnął dalej.
— Usiłował pogodzić mnie z pani mężem, prawda?