Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/76

Ta strona została skorygowana.

Pani Travers rozplotła dłonie, opuściła wzrok i w mig zmieniła pozę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Jaka farsa?
— Ta, w której gram rolę błazna.
— I ty w to wierzysz?
— Nietylko wierzę. Czuję głęboko, że tak jest. Jestem pośmiewiskiem. To rola niesłychanie ponura — ciągnął nieprzejednanie ze spuszczonemi oczami. — Muszę ci powiedzieć, że się zatrząsłem poprostu, kiedy cię zobaczyłem na tym dziedzińcu, wśród tłumu krajowców, pod rękę z tym człowiekiem.
— Czy ja też wyglądałam ponuro? — rzekła pani Travers, zwracając nieco głowę ku mężowi. — A jednak zapewniam cię, że się cieszyłam, serdecznie się cieszyłam, że widzę cię bezpiecznym przynajmniej chwilowo. Wszystko polega na tem, aby zyskać na czasie...
— Pytam się siebie — rozmyślał głośno pan Travers — czy byłem wogóle w niebezpieczeństwie? I czy jestem teraz bezpieczny? Nie wiem tego. Nie umiem powiedzieć. Nie! To wszystko wydaje mi się ohydną farsą.
Był w jego głosie ton, który sprawił, że jego żona przypatrywała mu się teraz z żywem zajęciem. Widocznie cierpiał z powodu czegoś, co nie miało żadnego związku ze strachem. Na twarzy pani Travers odmalował się prawdziwy niepokój, gdy mąż jej dodał lodowatym tonem:
— Ale pozostawiam tę kwestję twojemu uznaniu.
Oparła się znów o poręcz fotela i złożyła spokojnie ręce na kolanach.
— Czy byłbyś wolał abym pozostała tam na jachcie, w pobliżu tych dzikich ludzi, którzy cię uprowadzili? A może myślisz, że ich także przebrano, by mogli wziąć udział w tej farsie?