Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/81

Ta strona została skorygowana.

tego nie mów — zaprzeczyła z dziwną powagą. — Jestem chyba najkarniejszą istotą na świecie. I mam ochotę ci powiedzieć, że moja karność nie doprowadziła mnie do niczego: zabiłam tylko samą siebie. Zresztą przypuszczam, że nie zrozumiesz o co mi chodzi.
Pan Travers skrzywił się zlekka, patrząc w podłogę.
— Nie będę nawet usiłował zrozumieć — rzekł. — To wygląda, jakby to powiedział barbarzyńca, nienawidzący skomplikowanych subtelności i hamulców szlachetniejszego życia. Uderza mnie to w twoich ustach jako rozmyślny brak gustu... Nieraz się twoim gustom dziwiłem. Lubiłaś zawsze skrajne opinje, egzotyczne szaty, awanturnicze typy, romantyczne osobistości, jak d’Alcacer...
— Biedny d’Alcacer — szepnęła pani Travers.
— Człowiek, który nie ma wyobrażenia co to jest obowiązek i użyteczność — rzekł kwaśno pan Travers. — Dlaczego się nad nim litujesz?
— Dlaczego? Ponieważ znalazł się w tem położeniu z powodu swej dobroci. Nie mógł się niczego dla siebie spodziewać, przyjmując nasze zaproszenie — żadnych korzyści dla swych politycznych ambicyj lub czegoś w tym rodzaju. Sądzę że zaprosiłeś go na statek, aby przerwać nasze tête-à-tête, które widać zaczęło cię nużyć.
— Nie nudzę się nigdy — oświadczył pan Travers. — Zdawało mi się, że d’Alcacer przyjął chętnie moje zaproszenie. A ponieważ jest Hiszpanem, więc z pewnością nic sobie nie robi z tej okropnej straty czasu.
— Straty czasu! — powtórzyła z oburzeniem pani Travers. — Może przyjdzie mu jeszcze zapłacić życiem za swoją dobroć.