Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/87

Ta strona została skorygowana.

dziewać, że będę o tem przez cały dzień rozmyślała, albo że zamknę się tutaj aby rozpaczać nad tem wszystkiem od rana do nocy. To byłoby chorobliwe. Chodźmy na pokład.
— I wyglądasz w tym kostjumie wprost po pogańsku — ciągnął pan Travers z umyślnym wstrętem, jakby mu wcale nie przerywała.
Pani Travers było ciężko na sercu, ale wszystko co jej mąż mówił zdawało się sprowadzać gwałtem lekkomyślny ton na jej usta.
— O ile tylko nie wyglądam na straszydło — zauważyła niedbale i pochwyciła w tej chwili kierunek jego ponurego spojrzenia, które spoczywało na jej nagich stopach. Umilkła na chwilę. — Ach tak, jeśli wolisz to włożę pończochy. Ale widzisz, muszę o nie bardzo dbać. To jedna jedyna para, jaką tu mam. Uprałam je dziś rano w tej łazience, która stoi na rufie. Suszą się tu niedaleko na poręczy. Może zechcesz mi je przynieść, gdy wyjdziesz na pokład.
Pan Travers zawrócił na pięcie i wyszedł bez słowa. Pani Travers przycisnęła natychmiast ręce do skroni rozpaczliwym ruchem, który przyniósł jej ulgę swą szczerością. Miarowe stąpanie dwóch mężczyzn dochodziło do niej wyraźnie z pokładu, rytmiczne i podwójne, nasuwając obraz spokojnego i przyjaznego obcowania. Słyszała ze szczególną wyrazistością kroki człowieka, którego orbita była najbardziej odległą od jej własnej. A jednak się przecięły! Przed kilku dniami nie potrafiłaby nawet wyobrazić sobie jego istnienia, a teraz był to człowiek, którego kroki — tak jej się zdawało — poznałaby niechybnie wśród stąpania tłumu. To doprawdy rzecz niesłychana. W półmroku swego nagrzanego