Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/94

Ta strona została skorygowana.

bezwzględny, a jednocześnie z taką surowością panował nad płomiennem swem sercem. Pochłonięta tem widowiskiem, zapomniała o kwestjach mających się rozstrzygnąć. Nie działo się to na scenie, a jednak raz się spostrzegła, że się wpatruje w Lingarda z zapartym oddechem — jak w znakomitego aktora, grającego na przyćmionej widowni w jakimś prostym i potężnym dramacie. Siły, które zdawały się targać jego prostym umysłem, jego szczerem sercem, wywołały w niej oddźwięk bezpośredni. Wstrząsnął nią przez swoją walkę, przeniknął ją swem wzruszeniem, narzucił jej swą indywidualność, jakby jego tragedja była jedyną rzeczą godną uwagi. A jednak cóż pani Travers miała wspólnego z tem wszystkiem — z temi niejasnemi i barbarzyńskiemi sprawami? Nic, oczywiście. Została na nieszczęście świadkiem namiętnej rozterki tego człowieka i pozyskała jego zaufanie, snać wzbudzone jedynie przez siłę jej indywidualności. Pochlebiało jej to, a nawet była tem wzruszona; czuła dla Lingarda pewnego rodzaju wdzięczność, łączyło ich coś nakształt porozumienia — jak równe sobie istoty, które pokryjomu uznały nawzajem swą wartość. A jednak żałowała jednocześnie, że nie pozostawiono jej w nieświadomości — w nieświadomości zupełnej, jak Traversa i d’Alcacera — choć co się tyczyło tego ostatniego, nigdy nie można było wiedzieć, ile dokładnej, niepojętej, intuicyjnej wiedzy kryje jego gładkie obejście.
D’Alcacer należał do tego rodzaju ludzi, których możnaby podejrzewać raczej o wszystko w świecie niż o nieświadomość — lub głupotę. Nie mógł naturalnie wiedzieć nic określonego, lub nawet domyślać się czegoś z ogólnego przebiegu wypadków, lecz widać wyczuł całą sytuację, obcując przez tych kilka dni z Lin-