Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/97

Ta strona została skorygowana.

d’Alcacer spojrzał przez oparcie krzesła. Ale odwrócił się natychmiast, a Edyta oparła się o poręcz i złożyła głowę na dłoni, spoglądając leniwie ponad gładką powierzchnię laguny.
Była zwrócona plecami do klatki, przedniej części pokładu i skraju najbliższego lasu. Tak blisko stała ta wielka gromada olbrzymich, krzepkich pni — ciemnych, chropawych kolumn obwieszonych wijącemi się pnączami i nurzających się w mroku, że pani Travers, spojrzawszy za burtę, mogła oglądać odwrócone w lustrzanym pasie wody, masywne, czarne odbicie lasu na tle odbitego nieba, które wydawało się jasną, błękitną przepaścią, widzialną przez przejrzystą błonę. A gdy podniosła oczy, ten sam przepaścisty bezruch zdawał się panować nad całą przestrzenią skąpanej w słońcu laguny, która była jednym z tajnych zakątków ziemi. Pani Travers czuła dotkliwie swoje osamotnienie. Wplątana w tę tajemnicę, odcięta tak zupełnie od istot sobie podobnych, robiła nawet na sobie samej wrażenie widziadła pozbawionego praw i obrony, skazanego na poddanie się wkońcu tym siłom, które się jej wydawały tylko wyrazem nieświadomego ducha tej miejscowości. Osamotnienie jej było niezmierne i przesycone napięciem wprost katastrofalnem. Otaczało Edytę, jakby wyodrębniając ją przez zamknięcie w zaczarowanem kole. Odgradzało ją od ludzi — ale jej nie chroniło. Kroki, które umiała rozpoznać wśród wszystkich innych na tym pokładzie, rozległy się nagle tuż za nią. Nie odwróciła głowy.
Od owego południa gdy panowie — jak ich Lingard nazywał — zostali przywiezieni na pokład, pani Travers i Lingard nie zamienili ani jednego ważkiego słowa.
Gdy Lingard postanowił rozpocząć układy o uwol-