Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/99

Ta strona została skorygowana.

takiej kobiecie należało się tego spodziewać. Nie mógł istotnie nic odpowiedzieć; ale pani Travers pomyślała, że się waha.
— Czy pan uważa że moja obecność wszystkoby popsuła? Niech mi pan wierzy, że mam też szczęście w swoim rodzaju. Przynajmniej w takim samym stopniu jak pan — dodała szeptem, uśmiechając się. Mruknął w odpowiedzi:
— O tak, jesteśmy dwojgiem szczęśliwych ludzi.
— Uważam to za szczęście, że napotkałam człowieka takiego jak pan; że właśnie pan prowadzi moją — naszą kampanję — rzekła gorąco. — Coby się stało, gdyby pan nie istniał? Pan musi pozwolić mi z sobą jechać!
Po raz drugi skłonił głowę wobec jej wyraźnego życzenia aby mu towarzyszyć. Ostatecznie gdyby nawet rzeczy obróciły się jaknajgorzej, byłaby równie bezpieczna między nim a Jörgensonem, jak sama na pokładzie Emmy, z kilku malajskimi włócznikami za całą obronę. Lingardowi mignęło przez myśl, czyby nie wziąć pistoletów. Uważał zasadniczo, że na tę wielką rozprawę lepiej wyruszyć bez broni i wyjął je z za pasa przed zejściem do łodzi, gdzie Jörgenson czekał na niego. Pistolety leżały na burcie, ale ich jednak nie wziął. Cztery strzały nie mogły mieć żadnego znaczenia. Nie pomogłyby, gdyby świat przez niego stworzony miał rozpaść się w gruzy. Nic o tem pani Travers nie powiedział, natomiast zakrzątnął się, aby mogła zmienić swój wygląd. Wtedy to właśnie otworzył po raz pierwszy żeglarską skrzynię w domku na pokładzie, w obecności zaciekawionej pani Travers, która weszła tam za nim. Podał jej lekką, bawełnianą kurtkę malajską, zdobną w klamry wysadzane drogiemi