„Wykolejeniec“ jest moją drugą powieścią w ścisłem tego słowa znaczeniu; drugą jako pomysł, drugą jako wykonanie, drugą niejako w swojej istocie. W przerwie między „Szaleństwem Almayera“ a tą powieścią nie wahałem się, nie snułem mglistych planów ani projektów, żaden inny temat mi się nie marzył. Po wydaniu „Szaleństwa Almayera“ dręczyła mię tylko jedna wątpliwość: czy wogóle pisać jeszcze do druku. W owych dniach, które dziś tak mi zblakły, przeżyłem wiele gorzkich chwil. Ani w myśli, ani w sercu nie wyrzekłem się był wówczas marynarskiego zawodu. W gruncie rzeczy czepiałem się go rozpaczliwie, tem rozpaczliwiej że — wbrew własnym chęciom — czułem iż coś się zmieniło w mym stosunku do morza. Z „Szaleństwem Almayera“ skończyłem był raz na zawsze. Przeminął nastrój, z którego wynikła ta książka. Ale zostało mi w pamięci przeżycie nie związane z morzem ani myślą ani uczuciem, i sądzę że ta część mojej istoty, która tkwi korzeniami w stałości, zatrzęsła się w posadach. Padłem ofiarą sprzecznych popędów i wskutek tego pogrążyłem się w bezruchu. Ponieważ niepodobna mi było trzymać się obu dróg, postanowiłem nie trzymać się żadnej. Odkrywanie nowych wartości, to przeżycie bardzo chaotyczne; człowiek gubi się wśród zamętu —