Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

znów na werandzie Almayera. Z mostka naszego parowca widziałem wyraźnie ich obu jedzących śniadanie sam na sam — zapewne w głuchem milczeniu; Willems jak zawsze wyglądał na człowieka, którego już nic na świecie nie obchodzi. Almayer zaś od czasu do czasu rzucał nań wzrokiem wybitnie niechętnym.
Najwidoczniej Willems żył wówczas z łaski Almayera. Ale kiedym wrócił do Sambiru po paru miesiącach, dowiedziałem się że Willems wyruszył na wyprawę w górę rzeki — jako dowódca parowej szalupy należącej do Arabów — aby dokonać tam jakiegoś odkrycia. Wskutek dziwnej niechęci, z jaką wszyscy unikali rozmowy o Willemsie, niepodobna mi było dociec na czem polegał właściwie cel owego przedsięwzięcia. W dodatku byłem przybyszem nowym, najmłodszym z całej kompanji, i podejrzewam że nie uważano abym zasługiwał na pełne zaufanie. Nie przejmowałem się tem zbytnio. Atmosfera intryg i tajemnic, towarzysząca wszelkim sprawom związanym z Almayerem, bawiła mię niesłychanie. Almayer był widocznie bardzo poruszony. Zdaje się że odczuwał dotkliwie brak Willemsa. Miał wyraz twarzy ponury, stroskany i wiódł poufne rozmowy z mym kapitanem. Dolatywały mnie tylko fragmenty szeptanych zdań. Pewnego ranka, kiedy przyszedłem na pokład aby zasiąść do śniadania, Almayer rozprawiający zniżonym głosem nagle umilkł. Twarz kapitana była nieprzenikniona. Zapadła chwila głębokiej ciszy, poczem Almayer wybuchnął głośno ze złością, jakby nad sobą nie panując:
Jedno jest pewne; jeśli on znajdzie tam coś, co będzie przedstawiało jakąkolwiek wartość, otrują go jak psa.