Kiedy Willems zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie lecz zgrabnie i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za czerwonemi krawatami, nosił skórzane trzewiki na małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze życia Willemsa; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniszczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym zbytkiem Willemsa. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję, utrwalając