Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

wych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezadowodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę jak się noc posuwała. Gdy gracze schylali się aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów; zegar cykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem, jak wielka gadająca lalka — i Willems partję wygrywał.
Zaznaczał że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo były ukryte za czarnemi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulice wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył